Z mojej szufladki... datowane na 2010 rok. Generalnie żenua. Aha tak w gwoli wyjaśnienia narrator czy podmiot liryczny to nie autor 
Obudziłem się. Wiem to bardzo odkrywcze, szczególnie iż nie specjalnie pamiętam abym zasypiał. Powiem więcej nie pamiętam żebym zasypiał właśnie tu i właśnie z tymi ludźmi. Ciekawa sprawa, w powietrzu unosi się papierosowy dym, który po przeciągnięciu dłonią przykleja się i nie chce puścić. Opieram się o szklany stół, wnioskuję że to właśnie na nim przyszło mi zasnąć. Moją głową targają przeróżne myśli tłumione skutecznie przez ból głowy, zatok i, do cholery, głośną muzykę elektroniczną. Przecieram twarz, na palcach zauważam krew. Energicznie wstałem, przewróciłem butelkę z wódką, która pijanie opierała się o moją nogę tak jak ja przed chwilą o ten szklany stół. Patrzę po ludziach, wszyscy zapici, ja ich nawet nie znam i chyba nigdy nie widziałem. Sprawdzam , która godzina. Pierwsza siedemnaście, robiąc bardzo wolno krok niewątpliwie uświadomiłem sobie, że mój brak koordynacji ruchów i zachwiania równowagi na pewno ściśle związane są z jakimiś balowaniem. Wącham swoje palce... „wład” wszystko jasne. Uśmiechnąłem się nie wiem czy do siebie czy do innych poległych. Wycieram ręce w napotkaną bluzę. Nie mam nastroju, do diabła jak to się stało, że tu jestem. W pozostałych pomieszczeniach unosi się aksamitny, okropnie gryzący zapach amfetaminy. Momentalnie gdy zagęszczony zapach białka dociera do mnie nie wytrzymuję. Wbiegam do kibla by oddać wszystko co tak naprawdę nie należało do mnie. Czuję się jak gówno, rzyganiu nie ma końca. Świat wiruje mieniąc się barwami jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Słyszę w głowie lekki szum, przemieszcza się on spokojnie po mojej głowie. Wie, że nie mogę nic mu zrobić. Panoszy się i robi bałagan w i tak nie poukładanej głowie. Nie wiem ile już tu siedzę ale od grubych, starych, nierównych w dodatku kafli nie czuję nóg. Próbuję wstać, idzie mi dość mozolnie ale w końcu jestem w pionie. Chwila skupienia by złapać kontrolę nad frywolnie wyświetlającym się obrazem. Powoli stawiam kroki, szukam najbliższego okna. Kiedy tylko je znajduje otwieram. Wychylam się lekko aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Na oko 10 piętro, lekki jesienny deszczyk owija moją obolałą głowę. Wciąż jednak nie wiem jak tu się znalazłem, nie kojarzę nawet tej części miasta, gdyby nie bilbordy w ojczystym języku pomyślałbym, że jestem w innym kraju. W sumie taki się czuję nie wiedząc czemu. Próbuję posklejać fakty ale jest na to za wcześnie skoro nie potrafię powiedzieć sobie jak się nazywam. Przebija mnie myśl: może ja tak robię prawie codziennie i to jest kara, nowe życie którego nigdy nie miałem, mam wyzerowaną psychę. Myśl szybko się urywa kiedy sięgam do kieszeni. Wyjmuję pogiętą, jakby lekko wilgotną paczkę petów. W drugiej kieszeni znajduję benzynówkę. Odpalam instynktownie papierosa. Przez chwilę słyszę swoje serce bijące tak nierównym tempem niczym pięściarz amator podczas pierwszej walki na zawodowym ringu. Powoli jednak pompa nastraja się by znów pocieszyć mnie w miarę spokojnym biciem. Patrzę na zegarek. Pomimo spędzonych 35 minutach w kiblu i pecie w ryju nie czuję komfortowo. Całe moje ciuchy śmierdzą „władem”. Zapach ten znów uderza po nozdrzach kiedy tylko kończę palić. Przechadzam się po mieszkaniu, ściszam nieco azjatycką, elektroniczną muzykę, co za syf. Przy tym gównie idzie wykitować nie biorąc żadnych używek. Po przechadzce naliczyłem 5 osób w mieszkaniu nie licząc mnie. Wszystkie jakbym widział pierwszy raz w życiu. Idę do łazienki, spoglądam w lustro. Widok nie napawa radością. Oczy podkrążone, mina zdezorientowana, strasznie blada skóra, zęby wyglądają jakby chciały odbyć epicką podróż do wnętrza zlewu. Twarz zarzygana, pęknięte naczyńka dookoła oczu i nosa. Wciąż czuję w sobie mieszankę alko, białka i czegoś jeszcze... to chyba coś czego jeszcze nie było mi dane brać w swoim, krótkim jak wnioskuję życiu. W kieszeni na dupie znajduję powyginany portfel. Otwieram go, w środku znajduję dość nie mało kasy, kilka kart kredytowych, dowód osobisty. Nie mogę się rozczytać jak się nazywam ku...a to wszystko wina amfy. Lata szpachlowania plastikiem skutecznie wyżarły wszystkie napisy do takiego stopnia, że nie byłem w stanie nawet zgadnąć swojego imienia. Na każdej karcie kredytowej podpis pisany chyba kurzą dupą. Wychodzę z łazienki, szukam jakiejś kartki, czegoś ku...a po czym można pisać. Koło telefonu znajduję mały notes i długopis. Próbuję się podpisać. Idzie mi doskonale rzekłbym, że idealnie jak na karcie czyli dalej nie mogę się doczytać. Zapalam kolejną fajkę. Ciągle czuję to serce w jednej chwili napierdalające jakby chciało wyskoczyć w innej tak spokojne, że nie można wziąć wdechu. Wracam do salonu. Pierwsza myśl: Może obudzę kogoś, skoro tu jestem i była niezła i bibka to... lepiej nie wku...a organizatorów. Znowu zamykam się myśleniem, nie wiem czy wolno mi iść, czy wolno mi zostać. Kolejne mozolne kroki stawiam przed sobą. Trafiam jakimś cudem do przedpokoju. Kolejne lustro na mnie patrzy, nie chcę widzieć tego co tam jest, mam wrażenie, że jest gorzej niż było. Powoli przesuwam się wzdłuż ściany z zamkniętymi oczami. Natrafiam na masywne drzwi. Wodzę palcami by znaleźć klamkę. Znalazłem ale jakby wklejoną w drzwi. Nie da się jej opuścić, przekręcić zrobić z nią żadnej akcji której standardowa klamka powinna się poddać. Czuję zimną dłoń na ramieniu, odwracam się. Wiedziałem, że to pieprzone lustro czegoś ode mnie chce. Karykatura człowieka śmieje się ze mnie. Jest wykrzywiona i jakby szara, nic dziwnego skoro żyje w lustrze. Podnoszę wzrok na sufit gdzie ćma chce się zabić lecąc do rozgrzanej żarówki. Ogarnia mnie pragnienie bycia ćmą. Gdybym tak nie miał tej samoświadomości mógłbym skończyć z tym teraz a nie męczyć się kolejne lata. Spoglądam znów na lustro. Jezu jak ja wyglądam. Skóra blada, pokryta dziwnymi przebarwieniami, pocięte usta i dziąsła, mięśnie jakby zasuszone, głęboko i mocno trzymają się kości. Rozciągnięte ciuchy wiele już przeżyły i nie wyglądają jakbym miał je pierwszy dzień na sobie. Wracam do łazienki, muszę rzygnąć. Idzie mi doskonale. Coś mnie tknęło żeby spojrzeć w prawo na wannę zasłoniętą jakąś chujową kotarą. Lekko odchylam materiał, ktoś się kąpie? Można to tak nazwać ponieważ naga dziewczyna leżąca w wannie raczej już nie dycha. Badam jej puls. Jej szyja jest jak woda, w której leży, zimna, lepka i co najważniejsze nie ma w niej życia. W dłoni ma zwiniętą folię, szybkim ruchem wyciągam ją i wychodzę z łazienki. Sięgam do ostatniej, nie sprawdzanej wcześniej kieszeni spodni. Wyciągam kilka działek dziwnego nie specjalnie znanego mi towaru. Porównuję opakowania i napisy na foli pisane ręcznie. Dla upewnienia się wyjmuję z tylnej kieszeni kartkę na której próbowałem się podpisać. Charakter pisma ten sam. Nie mogę się rozczytać, ale to już chyba nie ważne. Wracam do salonu. Sprawdzam wszystkich. Kurwa nie żyją! Siadam na kanapie, jestem roztrzęsiony, zaczynam się bujać. Z kieszeni wypada mi ta sama pogięta paczka fajek. Wyjmuje jedną sztukę i odpalam. Serce lekko hamuje swój złowieszczy rajd. Zauważam, że obok paczki szlug leży opakowanie jakichś tapsów. Krótka myśl, może pierdolnę sobie kilka, chociaż z 10 i tak gorzej być nie może. Na opakowaniu bardzo starannie napisane „Take It”. Nawet opakowanie sugeruje weź to. Idę do lodówki, wyciągam lodowate piwo. Otwieram znalezionym w kuchni nożem. Jest boskie, smakuje dokładnie tak jak powinno smakować ostatnie piwo, a może i lepiej. Nie specjalnie się zastanawiając biorę 3 tabletki. Nie mogę od razu wziąć 15 przecież je wyrzygam, a tak będę powoli zwiększał stężenie w żyłach tego gówna. Kolejne 2 jem 5 min później. Zapiłem tak samo browarem. Straciłem władzę w rękach, butelka spadła na ziemię tłukąc się i rozlewając zawartość. Co ciekawe, nie czuję zapachu rozlanego piwa, pomimo, że leżę na szkłach i mokrym od piwa dywanie. Nawet nie zauważyłem kiedy padłem. Robi się ciemno, uśmiecham się zadowolony tak bardzo jakbym poszedł na swój ulubiony film do kina. Coś jednak nie gra, potworna migrena nie daje mi spokojnie zapaść w sen, nie mogę złapać oddechu, czuję jakbym się dusił, oczy mam suche, nie mogę ich zamknąć, jest cholernie zimno, a ból głowy zabiera mi ostatnie oznaki świadomości
Budzę się, nie specjalnie zadowolony tym faktem. Próbuję wstać, Boże nigdy się tak nie zapieprzyłem. Ciekawe jak Agnieszka się czuje wzięła trochę dużo tego gówna ze sobą do wanny. Tomek padł pierwszy, taa śmiałem się z niego. Co ja pierdolę ja wiem jak oni mają na imię. Jest gorzej wiem jak ja mam na imię i wiem czym się zajmuję. Miałem zrobić nowy zajebisty środek na bazie nowo dostępnych środków niby ziołowych. Świetny schemat, zero chemii, taak zero chemii zewnętrznej ale związki jakie się wytrącały nie do końca miałem dopracowane. Pamiętam, że dzisiaj wszyscy mieliśmy tego spróbować szkoda, że dodaliśmy do tego amfę. Mogło być śmiesznie. Kojarzę fakty, wszyscy przesadzili. Gdybym w momencie kiedy się obudziłem podał wszystkim po 5 tabsów tego gówna które znalazłem w kieszeni wszystko by się udało. Podejrzewałem, że tak się stanie, że nie damy rady dlatego wziąłem „odtrutkę”. Widać znałem siebie dość dobrze skoro nie udało mi się przedawkować ani nowego narkotyku ani odtrutki. Jednego jednak nasz boski chemik nie przewidział. Za późno się kapnąłem, że mam antidotum. Zapaliłem peta, otworzyłem szerzej okno. Usiadłem na parapecie. Mam lipę, cholerną lipę. Jakim byłem chujem przez całe życie. Wiem po co wymyśliłem ten środek. Wymyśliłem go, żeby wywołać amnezję, zanik pamięci. Coś wspaniałego, wszyscy naćpani tym szajsem nie pamiętali nic ze swojego życia. Wszystko idealnie było ustawione tylko zapominając o swoim życiu byłem w stanie od niego uciec, mieć od niego odpoczynek. Co teraz kiedy tak jak całe swoje życie zjebałem i to. Papieros się dopala, wyrzucam go. Patrzę jak leci na ulicę i gaśnie po drodze w deszczu. Na dole dostrzegam samochód policyjny z włączonymi kogutami. Wychylam się jeszcze bardziej kurczowo trzymając się ramy. Ostre światło z radiowozu doprowadza mnie do szału, ora mi banię, nie daje spokojnie myśleć nie daje zastanowić się nad samym sobą, hipnotyzuje. Powoli zwalniam uścisk, wyślizguje się z okna. Jestem jak ćma, która leci do światła, nie mam świadomości, chcę być jak najbliżej światła, nie mam pojęcia, że się sparzę, choć może.