Trochę przynudzę tym razem, ale chce to z siebie wyrzucić a nie ma nikogo, komu bym mógł to powiedzieć.
Od kiedy pamiętam życie i świat mnie wkurzało. Już za dzieciaka nie lubiłem towarzystwa ludzi, nie płakałem, nic nie chciałem od innych. Nie miałem jakiejś paczki znajomych nigdy. Nawet do teraz, niby mam jakichś bliskich ludzi ale to takie bardziej oszukiwanie samego siebie bo nawet jak gdzieś jedziemy czy jest wyjście to tylko czekam aż ono się skończy i będę mógł być sam, czuje się tam oszustem.
Od młodości nie miałem żadnych zainteresowań, nic mnie nie ciekawiło. Świat się jakoś kręcił a ja nie uważałem że mogę coś zmienić czy też moja akcja będzie miała jakiś wpływ. Nie interesowało mnie co gdzie i jak. Nie znałem nazwisk ludzi z własnego osiedla, otaczających miejscowości, ulic w mieście itd. stwierdziłem że to nie ma znaczenia. Jeśli więc chodzi o zainteresowania to tutaj jest tak jak z ludźmi. Ostatecznie się wziąłem za jakieś tam zdolności które dadzą mi możliwość przetrwania, ale w zasadzie: jestem pusta kartka można ją zapisać czymkolwiek. Więc nowe zdolności przychodziły mi dosyć łatwo do poziomu średniego, powyżej którego trzeba już włożyć dużo pracy.
Właśnie, praca. Od zawsze nienawidziłem pracować. Jednak widziałem że tak naprawdę ma się więcej problemów nie mając pracy i kasy, musząc potem naprawiać problemy spowodowane ich brakiem, niż posiadając byle jaka robotę za średnią krajową w której się mało robi. Więc jakimś cudem znalazłem taką właśnie robotę. O jakiejś karierze życiowej, pomyśle na siebie można w ogóle zapomnieć.
Jedyne co mnie jakoś poruszało w życiu to muzyka, wzruszały mnie symfonie, kwartety smyczkowe, jakiś indie rock, muzyka z Disneya i inne takie. Niestety nie mam kompletnie talentu ani słuchu poza tym przygode z instrumentami rozpocząłem późno bo w wieku 18 lat. Nie pomogło też to że mam kompletny brak słuchu i takiej wyobraźni powiedzmy więc skończyło się tak jak ze wszystkim innym. Poziom średni.
I oto jestem ja. 30+, rozwodnik, bez dzieci, bez żadnego faktycznego zainteresowania (te które mam są tak naprawdę na pokaz) bez faktycznych znajomych czy przyjaciół (jak wyżej), z jedynym tylko marzeniem żeby to wszystko się w jakiś sposób skończyło. Teoretycznie sobie dobrze radzę ale na dłuższą metę wszystko mi jedno gdzie mieszkam. Ogólnie wiem że od tego punktu gdzie jestem, będzie tylko gorzej bo utrzymanie obecnego statusu wymaga ogromnego wysiłku choć właściwie nic nie robię.
Oczywiście zdaję sobie sprawę że i robota i znajomi wkrótce znikną kiedy zdadzą sobie sprawę kim jestem naprawdę. Czasami patrzę na bezdomnych i widzę że to tylko kwestia czasu aż się tak złamie i zostanę takim. I wtedy poczuję wolność i będę na swoim miejscu. Kiedyś jak byłem w UK mieszkałem 2 miesiące w aucie i wcale jakoś mi to nie wadziło.
Pojęcie depresji jest dla mnie nieco abstrakcyjne ponieważ nigdy nie czułem niczego innego, może jakieś przebłyski zadowolenia z życia kiedy byłem pijany, niestety zawsze jak pije robią się problemy więc przestałem. Czasami też leżę i płaczę, w sumie człowiek potem się dobrze czuje więc to takie niegroźne hobby. Z wielkim zdziwieniem odkryłem mając powiedzmy te 15 lat że są ludzie którzy się tak nie czują. Którym pasuje to co jest i ich to cieszy. Że świat ich nie wkurza. Stwierdziłem wtedy że jestem dziwny i lepiej o tym z nikim nie gadać bo będą mnie mieli za dziwadło. I tak trwa to do teraz.
Życie dla mnie to jest wielkie męczące poniżenie. Każdy dzień.