Witam,
Nie wiem w którym punkcie zacząć. Mam 33 lata. Stres towarzyszy mi mniej więcej od 2011, może 2012 - gdy z własnej, nieprzymuszonej woli, wpakowałem się w kłopoty finansowe. Kłopoty, które dałoby się naprawdę szybko załatwić, nie są to kwoty zawrotne, nie do przeżycia. Część z nich można nawet umorzyć/załatwić polubownie. Ale ja wolę zamiatać temat pod dywan od 10 lat i udawać że wszystko jest okej, że nie ma problemów... Od tego najprawdopodobniej wziął się mój stres, długotrwały i zupełnie zbędny.
Tenże stres uważam za coś, co niszczy moje życie od dawna, wpływa na mój humor. Prócz tego, spotkało mnie w życiu coś strasznego - w przeciągu 3 miesięcy dowiedziałem się o zdradzie mojej narzeczonej (jednocześnie mamy mojego syna), z którą planowałem ślub i drugie dziecko. Bardzo, bardzo ją kochałem. Zaraz po tej wiadomości umiera mój tata - a że świat jest w pandemii, nie mogę nawet lecieć na jego pogrzeb. Tata był, jest, osobą wyjątkową. Wspaniały czlowiek, wspaniały tata, wspaniały dziadek. Nie widzialem go od listopada 2019 roku, i nie mialem okazji zobaczyć nigdy więcej, nawet być na pogrzebie.
Piszę szybko i bez większych detali. Przy życiu trzyma mnie syn i świadomość że mimo trudności, moim obowiązkiem jest zapewnić mu jak najlepsze dzieciństwo. Nie radzę sobie z byciem "tatą na godziny" (tak to nazywam), mimo iż syna mogę widywać codziennie, brać go do siebie na noc kiedy chcę, dodatkowo spędzam z nim co drugi weekend od piątku do niedzieli, często latamy do Polski na krótkie urlopy. Nie ma tutaj żadnych nakazów i zakazów sądowych, zdrada i odejście nastąpiło ze strony jego matki, więc jest jak jest. A ja po prostu staram się żeby mój syn jak najmniej to odczuł.
Decyzja jednej osoby zdefiniowala moje zycie. Nie potrafię o siebie zadbać. Nie potrafię znaleźć dziewczyny, związać się na dlużej. Siedzi we mnie poczucie że robię coś niewłaściwego. Dodatkowo, tęsknota za synem wprowadza mnie w straszną melancholię, za każdym razem gdy odwożę go do jego matki - płaczę, czasem nawet wrzeszczę z nieporadności w samochodzie. Nie chce wracać mi się do domu.
Nie wiem co mam robić. Myslałem o psychoterapii, ale odrzuca mnie możliowść zażywania tabletek (chciałbym wpierw, aby ktoś rozkruszył moją glowę, dostał się do niej, odtruł moją "duszę"). Poczucie smutku i braku sensu wpływa na moje ciało - w ciągu pół roku potrafiłem zrzucić 30 kg i 30 kg przytyć. Przerzedziły mi sie włosy, pogorszył wzrok. Zęby... to jest straszne, zęby od zgrzytania i zaciskania ich wyglądają okropnie i są powodem do wstydu.
Nie wiem co tu dalej pisać. Sam, czytajac to - widzę jaki jest chaos. W 2020 roku była sytuacja, gdy w poczuciu ogromnego smutku i nieporadności, poczułem jakby pękł we mnie balon wypełniony smołą (doslowie, tak to czułem w tamtej sekundzie). Widok zza szyby samochodu byl jakby zdjęciem, nic się nie ruszało i nic dookoła nie istniało. Wtedy przez 1-2 sekundy pomyślałem - DOSYĆ, NIE DAM RADY. Ta myśl przeszla mi jednak w mgnieniu oka, pomyślalem o swojej mamie, o swoim synu, o nieżyjącym tacie, o calej mojej rodzinie, i o sobie samym (wiem na ile mnie stać, po prostu poczucie ciągłego smutku wstrzymuje mnie w przedbiegach od co najmniej 2-3 lat).
Co zrobić? Wiem że to glupie pytanie, ale jakoś muszę zacząc. Mam dosyć już tego uczucia smutku i bezradności, kolorów w odcieniu szarości. Nijakości. Rok 2023 ma być mój, chcę z niego wycisnać ile mogę.