Mam chyba podobnie. Moim największym marzeniem jest znalezienie drugiej połówki, a kiedy ktoś mnie zaprasza na randkę to nie idę bo wole spędzić wieczór sama w domu i wymyślam wymówki. Ze znajomymi mam tak samo, najlepiej gdybym była wszędzie zapraszana a nigdzie nie musiała iść
Dlatego mam jedną koleżankę z którą tylko piszemy bo ona też nie lubi wychodzić i nam ten układ pasuje.
Ja tam mam druga polowke... nawet zone (w jednej osobie oczywiscie... tzn zona = druga polowka)
A z tymi randkami... nazywanie czegos randka jest wg mnie glupie, bo sprawia, ze takie spotkanie dwoch osob... ma w sobie z samej nazwy jakis cel... lepiej moim zdaniem tak bez celu z kims sie spotkac, pogadac... a moze cos tam sie uda...
Poza zona, dzieckiem, kotem, psem i nieliczna rodzina nie mam nikogo... to tak napisalem, zeby nieco usprawiedliwic moje biadolenie z wiadacego postu w tym watku...
Jak relacja może być prawdziwa skoro od początku się udaje kogoś innego, to się nie może udać jeśli projektujemy kogoś wg tego co uważamy za oczekiwania społeczne, a po jakimś czasie chcemy pokazać, że w sumie to jesteśmy zupełnie inni
Nie rozumiem o czym piszesz... byc moze i to, ze odczuwam osamotnienie... ze z nikim poza czesc, czesc... albo sprawami sluzbowymi nie zamieniam zbyt wielu zdan... jest zwiazane z tym, ze gdzies tam wewnatrz mnie jest jakis taki model co powinien robic taki usredniony ktos... i ze np. powinien z kims sie spotykac... omawiac cos... itp.. itd... hmmm... mysle, ze to by mzna podciagnac pod te Twoje oczekiwania spoleczne... czy dobrze Cie rozumiem...
Jesli dobrze, to ja czegos takiego nie mam... mialem kiedys dobrego kolege... i zauwazalem roznice w moim nastroju kiedy porozmawialismy i kiedy przez dlugi czas nie rozmawialismy... to taka chyba raczej potrzeba naturalna zeby z kims pogadac... itd... niz jakies tam wyobrazenia o oczekiwaniach spolecznych... ale moze to jakos gleboko wdrukowane we mnie, ze nie jestem w stanie tego dostrzec... moze...
Moim zdaniem człowiek zawsze jest sobą bez względu na to czy udaje, kłamie, ubiera jedną czy drugą maskę czy jest szczery, naturalny i wyluzowany.
Czy ma doła czy jest na górce. Czy słyszy głosy i ma paranoję czy nie. Bo na to jak sie w danym momencie zachowujemy i na jakie choroby czy inne zaburzenia cierpimy jest częścią naszej tożsamości. Jesli kłamiemy, udajemy czy ubieramy jakieś nawet niewygodne dla nas maski to nadal jestesmy sobą bo to my zdecydowaliśmy z sobie tylko znanych powodów, że tak chcemy w danym momencie postąpić. Cała magia "bycia sobą czy raczej poczucia bycia sobą" leży w samoświadomości moim zdaniem.W rozumieniu samego siebie, mechanizmów jakie nami żądzą, zalet, wad, ogarniczen i potencjału. Chyba nie da sie być bliżej "bycia sobą" niż wtedy kiedy uważnie kierujemy swoją uwagę na swoje własne potrzeby i staramy się postępować tak zeby mimo naszych kompleksów, wad, niedostatków, niemożności ect. radzić sobie tak żeby czuć się w swoim własnym ciele najlepiej jak sie da. I w tym kontekście naprawa zepsutych, błędnych, meczących nas samych mechanizmów i zastępowanie ich lepszymi dla naszego własnego samopoczucia nazwałabym raczej szukaniem drogi do samego siebie niż oddalaniem się od siebie i stawaniem sie kimś innym. Kurczowe trzymanie się tej "wersji siebie", która nam nie służy i strach, że zmiana sprawi, że nie będziemy już sobą przerabiałam i osobiście bardzo sie cieszę, że jednak to myślenie jest juz za mną. Nic lepszego dla samej siebie nie mogłam zrobić niż zmienić ten własnie schemat myślenia. Od tego wszystkie zmiany w moim życiu sie zaczęły. Chociaż był to długotrwały proces a właściwie wciaz jest bo wciąż dowiaduję sie o sobie czegoś nowego, a i zmiana mechanizmów nie jest ani łatwa ani trwała czasem. Tak sobie myślę, czy z ta trwałością efektów nie jest tak, że musi kliknąć coś w nas, zgadzać sie z naszym JA jednak, ze nie każda zmiana obiektywnie na lepsze będzie do każdego z nas pasowała, albo moze kolejność jest istotna ? że nie da się wprowadzić pewnych zmian w dowolnej sekwencji tylko musi byc zachowana pewna istotna kolejność żeby zmiany były trwałe ? W każdym razie niektóre rzeczy wchodzą jakby łatwiej i się jakoś tam utrwalają, niektóre nie chcą sie utrwalić wogóle, a jeszcze inne ostatecznie przybieraja zupełnie inną postać niż miało być w początkowych założeniach.
hmmm... ladnie napisaane... dzieki za te slowa... Wydaje mi sie, ze masz troszke racji w tym o czym piszesz... ale nie do konca... nie wchodzac w szczegoly... kiedy tak wczesniej wierzylem w "prace nad soba"... to staralem sie... za rada psychoterapeuty "przelamywac swoje leki" i malymi krokami robic to czego sie bardzo obawialem... kosztowalo mnie to wiele... i z czasem zdalem sobie sprawe z tego, ze to nie jestem ja... ze to nie sa moje naturalne zachowania... i ze takie "przelamywanie swoich lekow" prowadzi do innego mnie, ktory kloci sie z tym prawdziwym mna... a to co to znaczy "prawdziwy ja", to raczej bardziej pytanie filozoficzne... niz takie, ktore ma jednoznaczna i scisla odpowiedz... wydaje mi sie, ze "prawdziwy ja" mozna zdefiniowac jako suma genow, wlasnych doswiadczen, ktore tak wyrzezbily mnie... i jeszcze zahartowaly.... ze wszelkie proby zmiany tej zastanej sytuacji musza skonczyc sie tylko malo istotnymi, kosmetycznymi zmianami... i problem w tym, zeby sie z tym pogodzic... oczywiscie trzebaby jeszcze okreslic chwile w czasie kiedy to rzezbienie sie konczy... ja tak szacuje, ze granica 40 lat jest takim dobrym punktem... ale pewnie zalezy to od osoby...