Hej wszystkim!
Nie wiem, czy ktokolwiek czyta te historie ozdrowieńcze, ale ostatnio zaproponowano mi umieszczenie takiej spowiedzi na forum publicznym, także jestem.
Moja historia z depresją sięga dobrych 6 lat wstecz, kiedy to wyciągnęła po mnie swoje macki i zatrzymała w ten sposób na zdecydowanie zbyt długi czas.
W moim przypadku proces wychodzenia z tej czarnej dziury nie wymagał zmiany szkoły, miejsca zamieszkania, nawyków, znajomych, rodziny, nie adoptowałam dziecka z Afryki i nie wyjechałam na pół roku na Karaiby, żeby coś do mnie dotarło.
Nie usłyszałam też magicznych słów, nie przeczytałam fascynującej książki, dopiero teraz, po latach, wiem o wiele więcej. Wiem to, czego wtedy zabrakło, żeby wyzdrowieć szybciej.
Pewnego (słonecznego, bo jakżeby inaczej) dnia, zwlekłszy się z łóżka, podreptałam do kuchni zażyć dzienną partię antydepresantów i zawahałam się- a może by tak bez? Spróbować, sprawdzić, zawalczyć?
Dotarło do mnie, że jestem zmęczona tym schematem. Zmęczona bycia zmęczoną. Zapragnęłam zmiany, czegoś więcej w życiu, jakichś perspektyw, przyszłości.
I tak to się zaczęło- walka, ale jednocześnie poddanie się, akceptacja, ale nie w bierny, nihilistyczny sposób.
Decyzja o tym, że będę trwać, mimo wszystko. O tym, że będę się starać i zawalczę o siebie.
Choroba była w pewnym masochistycznym sensie moją strefą komfortu- nie miałam żadnych planów na przyszłość, zobowiązań, nie musiałam stawać czoła trudnym sytuacjom, wystarczyło jedynie wrócić do domu i osunąć się w dobrze znany mrok, zrezygnować, poddać się, nawet nie spróbować.
Owszem, była przeszkodą- utrudniała oddychanie, wciąż ciągnęła w dół, podpowiadała głupie rzeczy, zniekształcała rzeczywistość, zabierała przyjaciół, znajomych, ale jednak była bardzo wygodnym sposobem na uniknięcie odpowiedzialności, była przewidywalna, była też moim przyzwyczajeniem, starym schematem odgrywanym dzień w dzień, aż stał się chlebem powszednim, a jakiekolwiek myśli o tym, że mogłoby być inaczej wydawały się być nie na miejscu.
Obecnie jest tylko wspomnieniem, ale nie bolesnym, smutnym, czy wstydliwym, tylko wartościowym, znaczącym.
Niemalże każdego dnia, jakkolwiek by to tanio nie zabrzmiało, nie mogę się nadziwić, że jeszcze żyję. Że oddycham pełną piersią, że uśmiecham swobodnie, realizuję, że zaraz po otwarciu oczu nie zalewa mnie fala zimnego strachu, a serce przepełnia wdzięczność, że dałam sobie jeszcze tę jedną jedyną szansę.
Wiem, że depresja nie wróci, cokolwiek by się w moim życiu nie stało. To nie znaczy, że nie bywam smutna, nie płaczę, nie wyję z bólu, nie boję się czasem przyszłości, nie lubię odciąć się od świata na chwilę, odetchnąć, odpocząć.
Wyjście z choroby wymaga niesamowitej odwagi, a przeżywanie wszystkich emocji jest trudne, wyczerpuje. Ma ona wiele odcieni, różne historie, wielorakie podłoża, a każdy z nas jest na innym etapie rozwoju, świadomości i kroczy inną ścieżką- dlatego niestety sposób na stawienie czoła życiu, swoim emocjom i decyzji o wyzdrowieniu musimy znaleźć własny.
Nie będzie łatwo, będzie rzucało, często będzie niesprawiedliwie, ale zawsze będzie warto.
W głowie mam chaos, nie za bardzo wiem, co powinnam powiedzieć, dużo łatwiej zwraca mi się do konkretnego przypadku, jednostki, co kiedyś mam nadzieję uczynić jako pani lekarz. Ciężko jest też oddzielić zbędne wersy od wartościowych słów, nie brzmiąc przy tym jak tania książka psychologiczna, zwłaszcza że wiele tutaj starszych, bardziej doświadczonych osób, ale jeśli ktokolwiek (jakimś cudem) chciałby ze mną porozmawiać, to z miłą chęcią to zrobię.
Tymczasem życzę wszystkim dużo siły, wytrwałości, cierpliwości, wiary i wspomnianej wyżej odwagi.